W dzieciństwie z książek Astrid Lindgren czytałam tylko „Dzieci z Bullerbyn”, które uwielbiałam, ale postanowiłam bliżej zapoznać się z twórczością autorki. Dlatego sięgnęłam po „Ronję, córkę zbójnika” i muszę przyznać, że bardzo mi się spodobała. Myślę, że gdybym czytała ją mając dziesięć lat, chciałabym być jak Ronja i prowadzić radosne, leśne życie jak ona, przekomarzać się z Łysym Perlem, tańczyć w wielkiej sali ze zbójnikami swego ojca i mieszkać w grocie z Birkiem i z nim odkrywać na czym polega dorosłe życie. Bo „Ronja” to po trosze studium wchodzenia w dorosłość i kwintesencja trudnych wyborów, jakie dorosłość przed nami stawia oraz przewodnik po tym, czym trzeba się kierować, a więc szlachetność, miłość i własne pragnienia. Ale przede wszystkim jest to książka o radości życia jaka przepełnia młodość, czyli odkrywanie, poznawanie siebie i świata.
Wcześniej przeczytałam też „Pippi Pończoszankę” i „Madikę z Czerwcowego Wzgórza”. I to co mnie uderza w książkach Astrid to brak wychowawczości, a skupienie się na jak najpełniejszym przeżywaniu przez dzieci swego dzieciństwa i to chciałabym zaczęrpnąć z jej pisarstwa do własnych historii. Na końcu „Ronji” jest notka od autorki, a w niej słowa: „Nie istnieje żadne inne dziecko, które może mnie zainspirować poza tym dzieckiem, którym sama niegdyś byłam.” oraz „Jeśli udało mi się opromienić jedno jedyne smutne dzieciństwo – jestem zadowolona.” I niech te dwa zdania staną się moim mottem we własnej twórczości.
Także Astrid Lindgren stała się kolejną moją ulubioną autorką.